„Hac urget lupus hac canis. Feci, quod potui…”

Udostępnij:

Hac urget lupus hac canis„Hac urget lupus hac canis. Feci, quod potui, faciant meliora potentes”

Owo motto, dwie sentencje łacińskie, które „przykleiłem” do notki o sobie, także o swoim kapłańskim posługiwaniu, są również jakimś uzasadnieniem tego bloga – strony internetowej. Bo „Z jednej strony grozi wilk, a z drugiej pies. Więc zrobiłem co mogłem, kto może, niech zrobi lepiej…”

Hac urget lupus hac canis… Takież oto mamy czasy, że różnych „prześladowań” można się spodziewać z zewnątrz – co wcale nie dziwi i nie powinno dziwić, ale też ze strony ludzi wewnątrz Kościoła – a to zawsze dziwi i chyba najczęściej w całym tym zdziwieniu zaskakuje. Bardziej dotkliwym jest wszelakie prześladowanie to od swoich. Nie jednemu wczorajsza herezja stała się dzisiejszą ortodoksją, a wczorajsza ortodoksja dzisiejszą herezją. Ta właśnie rzecz zaskakuje mnie najmocniej.

Zadaniem niezwykle trudnym, jest przywiedzenie lub dojście do prawdy, bo tu jak w przysłowiu: „diabeł tkwi w szczegółach”. Jedna łyżka dziegciu psuje beczkę miodu, kropla gnojówki cysternę wody pitnej, jedno zgniłe jabłko… i można by tak długo porównywać. A przecież wszystko to w odniesieniu do sprawy najważniejszej – naszego zbawienia. Nieświadomość może czasem stanowić usprawiedliwienie, ale świadomy błąd skutkuje w sposób tragiczny na wieki… Trzeba coś dodawać?

Pan Bóg pozwala róść pszenicy i chwastowi aż do żniwa. Przestrzega nas również, abyśmy wyrywając chwast, przypadkiem nie wyrwali pszenicy z bezcennym ziarnem (Mt 13, 24-30). Dlatego jest tak bardzo trudno oddzielić to, co dobre w człowieku, od tego co złe. Jeszcze trudniej wskazać, kto dobry, a kto zły. Czyny można ocenić i osądzić, człowieka już nie, bo najczęściej nie znamy jego intencji. Z całą pewnością więc nie chodzi o to, aby bez zastanowienia wyrywać chwasty. By zamiast chwastu nie wyrwać bezcennej pszenicy. Ale chodzi też o to, by chwastu nie nazywać pszenicą, zła nie nazywać dobrem, a dobra złem, by posiąść umiejętność rozróżniania jednego od drugiego.

Hac urget lupus… Chodzi też o to, aby bronić tego, co jest prawdą, co święte. By w „jasny dzień” nie pozwalać na bezczelność przeciwnika – zła, tzn. nie zgodzić się na to, żeby diabeł, przez swoich „apostołów” niszczył i deformował tego, co Boże i przez Boga ustanowione.

Dzisiejsze jego działanie, jak mi się wydaje, polega na zacieraniu granic, tworzeniu „mgły pojęciowej”, pomieszaniu niemal we wszystkim. Widoczne to jest w kategoriach komunikacji językowej i wartości. Dotknięte tym są sfery boskie i ludzkie, nadprzyrodzone i przyrodzone, prawa boskie i ludzkie. Jakoś „kurczą się” sprawy, które dotąd były jednoznaczne. Dlatego mocni w wierze są zobowiązani, aby mu się przeciwstawić i demaskować jego zamiary (1P 5, 9), które on chce spełniać poprzez tych, którzy mu służą – świadomie bądź nieświadomie.

Ewangelia zawsze budziła i budzi sprzeciw sił ciemności. Jest to w jakiejś mierze symptomem jej autentyczności. Jeśli się głosi tylko to, co łechce uszy, a wciąż pomija to, co trudne i wymagające, to nie jest to cała Ewangelia! Jeśli szuka się tylko „tego co łączy” i nie oznacza wyraźnie granic, to nie jest to cała Ewangelia, bo Jezus Chrystus, choć nazywany Księciem Pokoju, w Słowie Dobrej Nowiny przyniósł także i miecz. Miecz, który oddziela prawdę od fałszu, światło od ciemności, to co czyste od tego co brudne, zło od dobra. Tak, znaczy „tak”, nie znaczy „nie”!

Do każdego więc, który się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. Lecz kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego zaprę się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie.

Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową; i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy. Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto chce znaleźć swe życie, straci je. a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je” (Mt 10, 32-39).

Ubolewam niejednokrotnie nad tym, że tak wielu dzisiejszych Pasterzy Kościoła – wszystkich stopni kapłaństwa, żeby było jasne! – z jakimś zastanawiającym „wycofaniem się” naucza, lecz czyni to w taki sposób, aby czasem kogoś nie urazić, nie upomnieć. Jakby się obawiali wyznaczać koniecznych moralnych granic. Żeby czasem kogoś „nie posolić” tylko wszystkich „brać na cukier”… A przecież mamy być solą. Mamy zachować to, co otrzymaliśmy od Kościoła. Mamy chronić go od wciskających się „infekcji” świata.

Upominani są natomiast ci, którzy tę rolę przyjmują na siebie. Zbyt jasny i spolaryzowany głos nauczania nie jest dziś mile widziany, a zwłaszcza, gdy zdaniem „jakiegoś pasterskiego autorytetu” godzi w „super dogmat” ekumenizmu. Gdy zbyt jasno ktoś wydobywa głos Kościoła nauczającego sprzed Soboru Watykańskiego II – wygląda to więc często groteskowo tak, jakby Kościół zaczął się dopiero po ostatnim Soborze i wiele ze swojej wcześniejszej nauki unieważnił.

Hac urget canis… To boli, gdy prawdziwi Strażnicy Tradycji dostają po głowie od strażników „nowej tradycji”. Czy z powodu tego trzeba siedzieć dziś cicho, nie odzywać się? Można. Lecz czy to jest słuszne i wystarczająco usprawiedliwiające? Czy nie bardziej trzeba się bać Boga niż tych, którzy tylko pozornie w Jego Imieniu występują, lecz w istocie służą sami sobie i temu światu.

Hac urget lupus hac canis… Tak oto spełniają się te słowa, że nie tylko na zewnątrz, ale i we własnym domu można zostać pogryzionym… 


.

Dodaj komentarz