Kiedy Pan Jezus mówił o krzyżu, jego słuchacze, a szczególnie Galilejczycy, doskonale wiedzieli, co to oznacza – straszliwe narzędzie męki i śmierci. Wielu z nich na pewno było świadkami publicznych egzekucji, których dokonywali Rzymianie skazując na takie okrucieństwo wielu Żydów, a szczególnie buntowniczych Galilejczyków. Słowa Pana Jezusa, w takim kontekście, brzmiały niezwykle radykalnie i przemawiając do wyobraźni słuchaczy wywoływały nie jednemu skurcz serca.
Dziś z perspektywy czasu, oświeceni światłem zmartwychwstania Pana Jezusa, na krzyż patrzymy dużo inaczej. Jednak i tak usłyszane przed chwilą słowa Ewangelii mogą i pewnie wywołują w nas duże zdumienie: „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto chce znaleźć swe życie, straci je…. Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż mnie nie jest mnie godzien …” (por. Mt 10,37–39).
Rozterka budzi się w nie jednym sercu, bo chyba nikt nie lubi dokonywać takich wyborów: po jednej stronie miłość matki, ojca, dziecka, po drugiej Pan Jezus. Nie lubimy rezygnować z życia, z tego co łatwe, przyjemne i nam wygodne, aby przyjąć to, co trudne.
Co Jezus chce dziś nam powiedzieć kładąc przed nami, ludźmi XXI wieku, tak bezwzględne wymagania? Może trzeba je jakoś dostosować? Może jest w tym jakaś przesada?
Zanim zaczniemy zagłębiać się w treść tej Ewangelii, to wcześniej musimy uświadomić sobie jeden ważny fakt, iż Jezus kierując owe pouczenia do uczniów, odnosi je do siebie „nie jest Mnie godzien”. A zatem kluczem do odczytania właściwego sensu dzisiejszej Ewangelii jest osoba Jezusa i Ojciec, który Go posłał.
Jezus Chrystus pozostał wierny woli Ojca do końca. Jest to wierność powołaniu, które On przyjął od Ojca, aby umiłowawszy świat, do końca umiłować tych, do których został posłany. Ta miłość najpełniej wyraziła się właśnie w ofierze krzyża.
W Jego śmierci na krzyżu, a więc także w samym znaku krzyża, objawiło się Jego zwycięstwo. Ponosząc bowiem śmierć, stał się sprawcą i pośrednikiem życia, które trwa. Mówi więc: „kto krzyż swój weźmie…, i kto z Jego powodu życie straci, ten je na pewno znajdzie”. Jednak owo „tracenia życia”, „obumieranie”, z powodu Chrystusa i dla Chrystusa nie jest niszczeniem siebie, nie jest drogą ku śmierci lecz jest drogą ku pełni życia, gdyż jest uczestnictwem w Jego powołaniu. Uczeń Chrystusa, który chce kroczyć za Panem i chce włączyć się w Jego dzieło musi z ewangeliczną logiką doświadczyć „swego krzyża”. Bez tego kroczenie za Jezusem staje się bezowocne, to znaczy nie ma sensu. Przyjęcie z wiarą i miłością własnego krzyża jest kluczem pełnego zjednoczenia z Chrystusem i szkołą pełnienia Jego woli.
Przyjęcie własnego krzyża i pójście za Jezusem wpisuje w życie każdego wierzącego wprost niewyobrażalną przemianę. To co nam wydaje się stratą, w rzeczywistości jest zyskiem, to co jest obumieraniem, w rzeczywistości jest doświadczeniem pełni życia, a krzyż przestaje być niewolą lecz staje się wyzwoleniem.
Aby jednak takich darów Chrystusa doświadczać musi zachodzić jeden waży warunek, nasze zjednoczenie z Jezusem musi dokonywać się w bezkompromisowej miłości. Ta miłość musi być ponad wszystkim. Nie może jej przesłonić nawet to, co nam na ziemi najbliższe i najdroższe, matka, ojciec, dziecko. Dlatego, ośmielę się powiedzieć, że to nie miłością do drugiego człowieka, choćby nam najbliższego, uzasadniamy naszą wiarę i czyny z wiary! Przede wszystkim miłością do Pana Jezusa uzasadniamy wszystko, także i tę miłość najbardziej bliskich nam osób. W Kościele od samego początku jest ten porządek miłości, Ordo Caritatis.
Biorąc to wszystko pod uwagę trzeba powiedzieć, że przychodzą takie sytuacje, w których trzeba się sprzeciwić temu, co miałoby choćby umniejszyć cokolwiek w sprawach Bożych. Ująć czci i należnego miejsca Bogu, nie mówiąc już o tym, co żadną miarą nie da się pogodzić z tym, co Pan Jezus mówi.
Kiedy w ostatnich miesiącach przechodziliśmy czas swoistej próby, jak praktycznie wziąć na swoje barki ten Krzyż sprzeciwu, owszem, ogromny ciężar obrony tego co święte, bo pewnie trzeba by było za to płacić wysoką cenę, lecz niestety! zabrakło przykładu od samej góry naszej hierarchii kościelnej poczynając, a na samym jej dole kończąc. Cóż. Wilki ustaliły i zadecydowały jak chronić owczarnię i najemnicy posłusznie się dostosowali. Na ten czas, wybitnie pasyjny! Czas Wielkiego Postu! Czas Wielkiego Tygodnia! słowa o braniu krzyża jakby stały się mięciutką metaforą. Nikt z pasterzy (najemników) nie zawalczył o Boży kult, o wiernych. Nikt z nich nie chciał się „podłożyć” – bo pewnie lincz medialny byłby zapewniony po takim sprzeciwie i walce! Pełna spolegliwość u samej góry… A do tego jeszcze ta „bezpieczna” komunia na rękę!… Odosobnione postawy i głosy nielicznych kapłanów, którzy śmieli się ustawić pod prąd (czytaj: stali się nieposłuszni!), zdecydowanie i szybko zaczęli uciszać, dyscyplinować, sami pasterze (najemnicy)!!! (może i nie jeden inspirował się mediami, które niezwłocznie przypuściły atak na niepokornych – nieposłusznych). Wśród tych “dyscyplinowanych” znaleźli się, nie po raz pierwszy, Ks. prof. T. Guz, ks. prof. Koczwara, wielu innych, mniej lub bardziej znanych… Biskupi, którzy sami nie mieli odwagi uciszają tych, którzy zdobyli się na odwagę! Niewiarygodne… Czego oni się przestraszyli? Przed kim stchórzyli? (teraz też trwa milczenie, kiedy należałoby zabrać odważny głos!)
Najmilsi! Wciąż żyją ci, którzy pamiętają heroiczny przykład sprzed ponad 50 laty, w postawie sługi Bożego kardynała Wyszyńskiego. Miał odwagę i śmiałość powiedzieć wraz z biskupami: „non possumus”. Chodziło o trochę inne kwestie, ale istota ich była podobna – władza rościła sobie prawo ingerowania w sprawy Kościoła i ograniczania go. Prymas na to nie chciał pozwolić i ten sprzeciw wiele go kosztował. Ale nie lękał się tej ceny, którą przyszło Mu zapłacić za owo „non possumus”.
Była w tym wszystkim jeszcze taka, późniejsza trochę okoliczność, że właściwie pozostał mu wierny tylko jeden biskup, Antonii Baraniak – warto przeczytać o jego heroicznej postawie. Niestety, inni, jak się później okazało, w większym lub mniejszym stopniu, poszli na jakąś formę układu z ówczesną władzą. Wielu z nich, po tym, jak dali się złamać lub “uwieść”, wracało do swoich rezydencji ze łzami, ale cóż, fakt pozostaje już na zawsze faktem.
Świątobliwy zakonnik, o. J. Badeni widząc, jakby w pewnym sensie osierocony, bo bez Prymasa Episkopat, widząc tych biskupów, którzy wówczas ulegli – być może myśleli, że w ten sposób przyczynią się do rychłego uwolnienia Prymasa – miał skwitować to bardzo dosadnie słowami: „chłopstwo poprzebierało się we fiolety i biskupów udają…” Mocny i zawstydzający przytyk. Ale jakoś nikt się z nich nie obraził, bo bardzo dobrze wiedzieli, że stchórzyli. Prymas był i pozostał niezłomny, Prymas Tysiąclecia. Pół wieku minęło. I jak wtedy komuniści kościołów nie zdołali zamknąć, to jakże przedziwnie, wręcz niewiarygodnie, jak było to w minionych miesiącach? Och! doskonale wiemy i nadziwić się nie możemy, kto nakazał je zamykać…
Najmilsi! Nawet jeślibyśmy nie mieli budujących przykładów na tu i teraz, to mamy słowo Naszego Pana i na nim opieramy wszystko. I nikt nas nie może odłączyć od miłości Chrystusa, ani ucisk, ani prześladowanie, ani niebezpieczeństwo, ani miecz. (Por. Rz 8, 35) – jak mówi nam św. Paweł. Przez chrzest zanurzający nas w śmierć zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my postępowali w nowym życiu – jak Chrystus powstał z martwych dzięki chwale Ojca (por Rz 6, 4). To jest słowo pociechy i pokrzepienia. Trzeba mieć odpowiednio ustawiony – podniesiony horyzont wiary, która z doczesności każe nam wyglądać tego, co trwa wiecznie i jest pełnią w Bogu. Liturgia słowa dzisiejszej niedzieli jakby wyostrza ten kurs naszej wiary i miłości. Bo wiara potrzebuje nieustannie odważnych, radykalnych postaw, nie zaś zgniłych kompromisów, które nikogo i do niczego nie przekonają!
Wiara uczy nas kierowania się właściwą hierarchią wartości. Stawia przed nami szczytny cel, który zdobywamy przez przyjęcie własnego krzyża oraz przez spotkanie się z krzyżem Chrystusa w każdej Mszy św. W Najświętszej Ofierze Mszy św., jak nigdzie indziej, Pan Jezus daje nam tę moc do dźwigania krzyża i jasno, bez złudzeń uczy, że do chwały i życia w Bogu wiedzie droga przez krzyż! i nie ma innej! Wchodźcie przez ciasną bramę! Bo szeroka jest brama i przestronna ta droga, która prowadzi do zguby, a wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą. Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują! (Mt 7, 13-14).
* Wypowiedź ks. prof. Tadeusza Guza z 29.03.2020 r., w “Rozmowach niedokończonych”, w TV Trwam, wznieciły niemałe poruszenie w mediach, między innymi temat podjął zaraz Fakt24, i wiele innych mediów, które w tonie wielkiego oburzenia komentowały słowa kapłana i kroki podjęte przez jego przełożonych, którzy uznali jego słowa za błąd teologiczny. Czy rzeczywiście to błąd? Czy raczej jego adwersarze, włącznie z biskupem, mylą się i to bardzo?!
Ks. prof. Tadeusz Guz mówiąc o tym oparł się na katolickiej teologi w odniesieniu nie tylko do samej Eucharystii, ale również sakramentu kapłaństwa, konsekrowanych kapłańskich dłoni i roli kapłana w sprawowanej mszy św. (alter Christus – jako samego Chrystusa), której autorem jest św. Tomasz z Akwinu. Św. Tomasz twierdzi, że wszechmoc Boża obejmuje tak samo substancję jak i przypadłości. Dodać do tego należy rozumienie zasady celowości u św. Tomasza.
Dobrą ilustracją właściwego rozumienia teologicznego wykładu św. Tomasza może być fakt z Ewangelii: uzdrowienie głuchoniemego (Mk 7, 31-37). Można by postawić pytania: czy celem takiego działania Pana Jezusa było zarażenie czy uzdrowienie? Czy Pan Jezus tak działając mógł “niechcący” zarazić tamtego człowieka? Czy Eucharystia jest sakramentem uzdrowienia i umocnienia czy czymś innym (czy Eucharystia może być czymś szkodliwym)? Czy poprzez Komunię Pan Jezus mógłby “przypadkowo” kogoś zarazić? A kapłan we mszy św., działając jako alter Christus? Jaki jest cel działania Pana Boga w każdym z tych przypadków?
Eucharystia jest zawsze skuteczna, co do celu, dla którego ustanowił ją Pan Jezus! Jest skuteczna w porządku łaski – mistycznie i moralnie! W jednym tylko przypadku Eucharystia może się okazać “pokarmem na wieczną śmierć”, gdy przyjmowana jest niegodnie: “Niech przeto człowiek baczy na siebie samego, spożywając ten chleb i pijąc z tego kielicha. Kto bowiem spożywa i pije nie zważając na Ciało [Pańskie], wyrok sobie spożywa i pije. Dlatego to właśnie wielu wśród was słabych i chorych i wielu też umarło“ (zob. 1 Kor 11, 28-30). I z tym, konsekwentnie, trzeba się zgodzić, że gdy człowiek niegodnie spożywa Ciało Pańskie, spożywa Je na potępienie, a skutki takiego postępku mogą się objawić również niezwłocznie.
(Niestety, ale “naturalistyczne” myślenie dzisiejszych teologów, wśród których w sposób przygnębiający zobaczyć można również pasterzy Kościoła, osłabia tę wiarę, jaką od samego początku żyje Kościół w odniesieniu do Tajemnicy Eucharystii. Ten kryzys wiary, w wielu członkach hierarchii kościelnej przekłada się na zanik czci wobec Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie objawiający się przyjmowaniem Komunii na rękę, brakiem przyklękania, w tym akcie zjednoczenia z Bogiem, w dewastacji nabożnego sprawowania Najświętszej Ofiary…)
Na koniec pragnę zaznaczyć, jakże wymowne słowa kapłana tuż przed przyjęciem przez niego Komunii św., kiedy modli się cicho: “Niech przyjęcie Ciała i Krwi Twojej nie ściągnie na mnie wyroku potępienia, lecz dzięki Twemu miłosierdziu niech mnie strzeże oraz skutecznie leczy moją duszę i ciało” (MR).
Polecam wszystkim dla umocnienia wiary, a zwłaszcza zbyt naturalistycznie patrzącym na tajemnicę Eucharystii, artykuł: Boskie lekarstwo oraz św. Tomasz z Akwinu o istocie Eucharystii
Dla dociekliwych dysputa filozoficzna na temat: “Wybrane zagadnienia z teorii przypadłości św. Tomasza z Akwinu”